Podziel się wrażeniami!
Wróciłem niedawno z kilkutygodniowego wypadu w góry. I każde takie moje spotkanie z Naturą oczyszcza mnie duchowo. Bo, gdy ktoś wcześniej popsuł mi humor stawiając mnie wobec nieakceptowalnych zakazów fotografowania pięknych zabytkowych wnętrz muzealnych - zawsze próbuję odreagować stres udając się gdzieś, gdzie nie rządzą żadne dziwaczne zakazy dla, pragnących coś tam sobie sfotografować, turystów.
W tym roku pisałem już o moich różnych przygodach z zakazami i wtedy synonimem mojego sprzeciwu stało się zawołanie, powtarzane jak mantra: „A Puszcza Bolimowska czeka…”. Wzięło się ono stąd, że jakiś czas temu nadziewając się na kuriozalny zakaz użycia statywu w parku, uzyskałem wsparcie duchowe od pewnego zawodowca, specjalisty od fotografowania przyrody, który poradził mi, abym, zamiast kopać się z koniem, pojechał sobie na zdjęcia do Puszczy Bolimowskiej, w której natrafić można jeszcze na całkiem dzikie miejsca, nietknięte ręką człowieka. Pojechałem tam wtedy i wszystko, co ów fotograf mi opowiadał okazało się prawdą. Od tego czasu, gdy gdzieś spotkam irytujące zakazy fotografowania, mówię sobie, że przecież Puszcza Bolimowska czeka, więc nie warto się denerwować.
W sumie zamiast nazwy akurat tej Puszczy, mógłbym użyć nazwy każdego innego miejsca, gdzie dziki las, rzeka, ptaki i inne dzikie zwierzęta, stają się odtrutką na przygnębiające myśli, które pojawiają się zawsze wtedy, gdy wpadam na jakiś bezsensowny zakaz lub ograniczenie fotografowania.
I, albo zakazem fotografowania obejmowany bywa cały obiekt zabytkowy, gdy inne tego typu w Polsce są całkowicie od nich wolne, albo ograniczenia w fotografowaniu gdzieś, gdzie jest ono formalnie dozwolonego, podstępnie mieszczą się w różnych przepisach organizacyjno-porządkowych, sprawiających, że szanujący się fotoamator spychany jest do narożnika bylejakości.
Grunt to jednak nie dać się. Jeśli w jakimś obiekcie spotykają mnie takie denerwujące sytuacje, to mam po prostu gotową odpowiedź: „Nie, to nie!” – bo wiem, że Puszcza Bolimowska i tak zawsze czeka!
Ci, którzy tak destrukcyjnie działają na mój spokój, są na szczęście w znakomitej mniejszości. Ale mimo to, od czasu do czasu zdarza mi się na takich trafić (i ostatnio znowu dwukrotnie trafiłem). I jest to wtedy irytujące. Dlatego zawsze przed wyprawą do jakiegokolwiek muzeum, czy innego obiektu muzeo-podobnego, sprawdzam czy w regulaminie zwiedzania nie czai się jakaś mina, nieprzyjazna dla mojego hobby fotograficznego.
Ta prewencja dziesiątki razy już się opłaciła w ten sposób, że oszczędziłem sobie niepewności przed przybyciem gdzieś tam, gdzie sobie upatrzyłem. A gdy jednak okazywało się gdzieś, że niejasne regulacje porządkowe ujawniły w końcu swoją prawdziwą, niemiłą twarz, po prostu przywoływałem swoją mantrę o Puszczy Bolimowskiej.
I gdy już przybędę do takiego miejsca w dzikiej Naturze, gdzie nie ma nikogo, kto mógłby czegokolwiek fotografującemu turyście zakazać, moje wzburzone fale uspokajają się, a myśli oczyszczają.
Zawsze tak się dzieje, gdy odwiedzam na kilka tygodni góry. W tym roku znowu to były Pieniny i Gorce. Wybieram szczególnie te miejsca, gdzie mało turystów. I mimo tego, że Pieniny stały się modne, to nadal są tam miejsca, gdzie turyści są rzadkością. Jeszcze bardziej sprzyjają mi Gorce, bo te na szczęście, poza małym skrawkiem, są jeszcze mniej popularne niż Pieniny. A Tatry? Znam je jak swoje pięć palców z kilkunastu wypraw, jakie odbyłem przed laty. Są przepiękne, ale obecnie już tylko z daleka, bo z bliska widać, jak są niemiłosiernie rozdeptywane. Czyli wskazany dobry teleobiektyw.
Nie jestem typem turysty wyczynowego. Nie interesuje mnie tzw. „zaliczanie”. Ja odbywam po prostu spacery. Od różnych osób słyszę czasem, że zaliczyli to, czy tamto, wymieniając powszechnie znane punkty geograficzne, jak litanię. Mnie ta filozofia „zaliczania” jest krańcowo obca. Medytacja na łonie Natury, kontemplacja jej piękna, jest celem samym w sobie. A, że podczas tych spacerów permanentnie nie rozstaję się z torbą fotograficzną, to celem moich obiektywów może się stać wszystko, co spotkam na swojej drodze.
Najprościej podczas tych spacerów o krajobrazy. Nieco trudniej o ciekawe spotkania z przyrodą ożywioną - tą, która lata, biega, skacze lub pełza – ale i to się zdarza.
A jak nawet niczego specjalnego nie spotkam, to cieszę się i tak, bo najważniejsze jest to, co stało się moim udziałem, czyli bezpośredni kontakt z Naturą, tętniącą życiem wszelakim: szumiącym lasem, świergotem ptaków, zapachem łąk.
Rada starego sapera: nie daj się wciągnąć na pole minowe, a gdy już unikniesz niemiłego, oddal się tam, gdzie woła sama Natura, urzekająca swoją harmonią - najlepszym lekarstwem na brzydotę świata.
Czy moje zdjęcia są ładne? Nie wiem. Mnie się podobają. Choć być może nikomu więcej. Trudno. Ale ich największą dla mnie wartością jest zdolność do odtruwania umysłu. I za to je sobie cenię. A niedługo nadejdzie najbardziej fotogeniczna pora roku: Jesień. Wielka radość dla moich oczu.